niedziela, 4 stycznia 2015

Dobrego śmieszne początki: Chiny

Początki zdobywania świata zazwyczaj udane nie są. Brak doświadczenia i załatwiania wszystko na ostatnią chwilę, robią swoje.  W moim przypadku oczywiście.

 Do Chin wybrałam się wraz z organizacją AIESEC na wolontariat, w 2012 roku. W tamtym czasie, w okresie letnim,  szukałam praktyk związanych z kierunkiem moich studiów, lecz bezskutecznie. Pewnie baby na budowę nie chcieli. Stwierdziłam wtedy, że raz się żyje, marzenia same się nie spełnią, pojadę sobie do Chin. Ot tak. Zgłosiłam się do organizacji na wolontariat, przeszłam szkolenie online, zapłaciłam kasę za dostęp do wolontariackiej bazy danych i mogłam już szukać odpowiedniej miejscówy i kupować bilet. Założyłam sobie, że za wolontariat płacić nie będę (wystarczy, że zapłacę za bilet), więc znalazłam sobie opcję z zakwaterowaniem i wyżywieniem (później się okazało, że to przysłowiowa miska ryżu :)).

 Przyszła pora na wizę. Ja, młoda i niedoświadczona, wybrałam się do stolicy w poszukiwaniu Ambasady Chińskiej. Ogarnęłam sobie wcześniej, że jest ona otwarta dwa razy w tygodniu, od tej do tej godziny, więc pojechałam tam w wybranym przeze mnie terminie, zdobywać przepustkę do Chin. Jakie było moje zdziwienie, gdy przed Wydziałem Konsularnym zobaczyłam z 2 km kolejkę. Ciekawie się zaczyna- pomyślałam sobie i zaczęłam koczować pod drzwiami, pod wiachtą z plastiku w 30 stopniowym upale. Oczywiście drzwi Wydziału Konsularnego zamknęły się o 15:00, przede mną jeszcze z parę osób, był poniedziałek a ja miałam bilet na czwartek. Cholera, cholera nie tak. Całe szczęście, że Pan ochroniarz na chwilę odwrócił swe lico i ja, wraz z moimi dokumentami wizowymi i jeszcze kilku innych osób, wślizgnęłam się pod okienko i jako już zwycięzca, wcisnęłam papiery Konsulowi do natychmiastowego rozpatrzenia, bo przecież lot mam już  w czwartek!!! (Kto załatwia wizę chwilę przed odlotem - błąd numer jeden, poniekąd z winy Chińczyków i ich "pośpiechu" w odpisywaniu mi na mejle).

Jednak udało się! W czwartek rano odebrałam paszport z wizą, a wieczorem odleciałam z Chopina w nieznanym dla mnie kierunku, do Szanghaju. 

Po 30 h podróży, z czego z 10 h przesiadka w Moskwie, znalazłam się na lotnisku w Szanghaju. Godzina 23:30, internetu brak, nie ma jak dać znać moim Chińczykom, że będę jutro w Nanjing (w mieście, gdzie miał odbyć się mój wolontariat). Co prawda, dałam im znać wcześniej, że najprawdopodobniej będę ok. godziny 11:00 dnia następnego na przystanku autobusowym, ale nigdy do końca nie można na kogoś liczyć, te parę procent nieufności powinno być. No nic, spróbuję ogarnąć jakieś wifi rano- pomyślałam i położyłam się na podłodze lotniskowej, w celu drzemki po-podróżniczej. Kasa i paszport do śpiwora, laptop pod głowę i heja. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi na lotnisku. Git. Oczywiście, jako doświadczony inaczej turysta, nie ogarnęłam żadnego roamingu. Miałam numer komórkowy do hostów, no ale co z tego jak przedzwonić nie można. Błąd numer dwa. 

Rano, jakimś sposobem, ogarnęłam autobus do Nanjing (wifi nieodnaleziony), oczywiście z pół godziny tłumaczenia i pisaniny gdzie się chcę dostać- angielski nie jest mocną stroną Chińczyków, i z biletem w łapie pognałam do celu. 

 W autobusie byłam atrakcją turystyczną, jedynym obcokrajowcem.

Dotarłam do Nanjing po 4 h podróży i kierowca autobusu kazał nam wysiadać gdzieś na obrzeżach miasta, na jakiś tyłach bazaru?- w ogóle o co chodzi. Straciłam jakąkolwiek nadzieję, że ktoś mnie odbierze z tego "dworca". I gdy tak stałam pośrodku jakiegoś targu na obrzeżu miasta, wśród setek Chińczyków, którzy z niedowierzaniem patrzyli na mnie, na moją walizkę i zakłopotanie w moich czach (i zmęczenie na mojej twarzy) wymyśliłam sobie, że trzeba załatwić chińską kartę sim i przedzwonić- przecież to takie proste. Bądź co bądź, jestem już prawie na miejscu, bliżej niż dalej mego celu. 

Zaczęłam się dopytywać każdego o tę cholerną kartę, gdzie mogę ją kupić. W tym celu, rozwaliłam telefon komórkowy i pokazywałam nieszczęsną kartę sim. Wysłali mnie najpierw do jednego centrum handlowego (gdzie chcieli mi wcisnąć telefon, nie kartę), później do drugiego centrum. I po godzinie poszukiwania, zlitowała się nade mną staruszka, która chwyciła mnie za ramię i zaprowadziła do punktu obsługi klienta (podążali także za nami gapie, którzy nie rozumieli o co tej obcej chodzi), gdzie takie karty sim się załatwia.  Oczywiście jeden sprzedawca wypychał ku mojej osobie drugiego, co niby po angielsku kuma i gada. I tak po chwili przepychanek sprzedawców, dogadałam się z  nimi na migi i odebrałam moją chińską kartę sim. Zadzwoniłam do "moich" Chińczyków, dogadałam się, taksówka mnie zabrała do miejsca, gdzie miałam mieszkać przez następne półtora miesiąca. Oczywiście, by nie było tak szybko happy end'u, taksówkarz wysadził mnie przy jakimś wieżowcu i kazał czekać. Czekałam z pół godziny zanim ktoś po mnie przyszedł. ("Punktualność" Chińczyków). Wymęczona na twarzy, lecz z lekkim uśmiechem triumfu, że jakoś dotarłam i fascynacji Chinami poczłapałam  za moimi "wybawcami" w stronę hotelu, gdzie mogłam walnąć się na łoże i oddać błogiemu odpoczynkowi, już w Nanjing,  w miejscu gdzie miałam być.

Witamy w Chinach, kraju punktualności, tysiąca najnowszych telefonów komórkowych i kart sim wydawanych tylko za okazaniem paszportu!!

Pomimo śmiesznego początku, Chiny wciągnęły mnie tak bardzo, że z pewnością jeszcze tam będę!!

Pracownicy w parku rozrywki- Nanjing

downtown w Nanjing

Nanjing

Blogerki modowe byłyby zachwycone stylem ulicznym- mnóstwo inspiracji! :)

Z moimi koleżankami w parku rozrywki- wolontariat w Nanjing

Nanjing

metro w Nanjing

Nanjing

Iwona

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz